Moje boje z basem [3]
Na początek może coś dla tych, których bardziej interesuje gitara basowa
niż “Trzy sceny z życia niedoszłego pogromcy Jaco Pastoriusa”.
Szukając czegoś na allegro przypadkiem trafiłem na małe monstrum (widoczne
obok na zdjęciu). Gitary trzygryfowe są od parunastu lat modne, ale zazwyczaj
występują w kombinacji 6-7-12 (ew. 6-8-12) strun. I to cienkich strun. To
jest natomiast pierwsza gitara jaką zauważyłem z trzema “neckami”, w której
oprócz zwykłej 6-strunówki mamy klasyczny bas 5-strunowy oraz
bezprogową czwórkę.
Sądząc po cenie “buy now” na allegro nie może to być rewelacja (wychodzi
średnio 333, 00zł na jeden gryf). Ale nawet gdyby – co to za szpan. Można
sobie w jednym kawałku zagrać i rifka na elektryku i pochód na basie, a
fretlesem dobić zszokowane panienki na widowni. Polecą na takiego nawet
podświadomie – w końcu aby utrzymać w grze takie bydlę (10 kilo jak nic)
trzeba mieć krzepę, nieprawdaż? A jak ktoś ma krzepę to… resztę
dośpiewajta (lub dograjta na basie) sobie sami.
Nazywa się toto “Feeling” i nijak nie mogę niczego więcej
na jej temat znaleźć w sieci.
Na stronie aukcji są takie dane (dodatki w nawiasach wynikają z mojej
obserwacji zdjęć):
elektryk : 2 humbuckery, 24 progi,
Bas “piątka”: 3 przystawki (ustawienie jak w “preclu”), 24 progi,
Bas “czwórka” bezprogowy: 3 przystawki (ustawienie jak w
“preclu”),
korpus: olcha, gryfy: klon, podstrunnice: palisander,
(mostki: stałe, podobne jak w Visionach bez tremolo, więc w miarę powinny
trzymać),
(elektronika: uboga: 2 potki – pewnie tylko od wzmocnienia dla elektryka i
basu, 4 przełączniki, 2 wyjścia jack – wygląda na to, że – rozsądnie –
rozdzielono sygnał przystawek elektryka i basów.),
(kolor body: czarny)
Gitarkę można sobie ograć – jak się dojedzie do siedziby firmy
sprzedającej.Aukcja tego cuda trwa jeszcze kilka dni, więc jak ktoś
chciałby sobie czymś takim zaszpanować lub obejrzeć więcej zdjęć (jest
ich 13, znacznie lepszej jakości niż to obok) – mogę mu na priva podać
namiar. Tu nie będę robić reklamy nikomu z allegro.
A teraz wróćmy do cierpień młodego Bastera.
Zażyte środki przeciwbólowe nawet jakiś czas działały, a dodatkowa
adrenalina oraz nabyty w sklepie o nazwie “Pewex” rozśpiewywacz z niebieską
naklejką marki “Polonaise 50 % vol.” sprawiły, że praktycznie zapomniałem o
kontuzji. Kawałek z moim basem nagrywaliśmy na końcu. Wziąłem od kolegi
instrument i próbnie prześpiewaliśmy piosenkę. O dziwo, do mojej partii
basu nikt nie miał uwag, a nawet zauważyłem pełne aprobaty spojrzenia.
Postanowiłem więc zakończyć grę efektownym klangiem. I w tym momencie
łapa puściła.
No, ale trzeba było nagrywać. Ani ręki, ani nawet palców zgiąć nie
mogłem, bo przegub mi urywało. Zacisnąłem zęby i z konieczności
zastosowałem trochę przypadkową i wymyśloną naprędce technikę. Dziś
nazwałbym ją “tłumionym tapem”. Ale wtedy nie myślałem o nazwach technik,
ani nawet o tym, że wreszcie mam bas w ręku.
Myślałem jedynie: “jak to dobrze, że to już ostatni kawałek i za
chwileczkę to wszystko się skończy”. Być może właśnie dlatego ani nie
spinałem się zbytnio przy grze, ani się w tej grze – działając jak automat
– nie sypnąłem.
Odkręciłem volume na maksa i w gitarze i w przedwzmacniaczu. Poprosiłem
realizatora, by barwę na wzmacniaczu (ichniostudyjny, lampa, chciałbym mieć
taki – nawet teraz po tylu latach) dał na maksymalny mat. Dodatkowym efektem
był właśnie co sprowadzony przez to studio, pierwszy w Polsce (i testowany
właśnie na naszym zespole) kompresor, zwany wówczas jeszcze
“dynamizerem”.
Gdy realizator dał znak – mogłem jedynie muskać struny (a de facto
przytłumiać je tylko) zupełnie płaską prawą dłonią, a całą robotę
wykonywała sprawna lewa ręka. Zamiast normalnie przyciskać struny między
progami uderzałem w nie z góry palcami. Ponieważ prawa łapa była mniej
sprawna od lewej, tłumienie “tapu” następowało z opóźnieniem. Zabrzmiało
to nawet nie najgorzej, ale dla reżysera nagrania bas był za cicho.
“O to właśnie chodzi, żeby bas nie zdominował wokalu a był tylko cichym
podkładem. Taką gramy muzykę” – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
Poparli mnie w tym koledzy. Nagrania zatem nie powtarzaliśmy.
I dobrze (prosto z nagrania udałem się na pogotowie, a przy kontroli lekarz
powiedział, że jeszcze kilka chwil bym pograł i mógłbym się pożegnać z
porządnie naderwanym ścięgnem. A wtedy takich rzeczy profesjonalnie się nie
leczyło, przynajmniej nie u “szarego Kowalskiego”. W najgorszym razie
mógłbym nawet dożywotnio pożegnać się z graniem na jakiejkolwiek
gitarze).
Niemniej – łapa i tak poszła w gips, a po paru miesiącach – zamiast wrócić
do kapeli – z pewnych powodów pożegnałem się z kolegami i grywałem sobie
już sam. Na klasyku oczywiście.
Ale – tak przedtem, jak i potem – bas za mną “chodził” zawsze. Słuchając
muzyki zawsze zwracałem największą uwagę właśnie na partię basu. Przez
pewien czas nosiłem się nawet z zamiarem kupna jakiegoś basidła, ale w
końcu stwierdziłem, że “na naukę zawsze, a w moim przypadku na pewno już,
jest za późno”
I dopiero kilka dni temu, na dodatek jak najbardziej przypadkowo, nastąpiło
moje trzecie spotkanie z basem . Czyżby do trzech razy
sztuka?
Oczywiście “trzeci bój” zacząłem od próby odtworzenia brzmienia
wspomnianego wyżej nagrania sprzed lat. “Podsłuch” mam bo nasze nagrania
trafiły najpierw na kasetę, a potem w reedycji – na CD. Wbrew pozorom jednak
trafienie w tamten klimat nie jest sprawą prostą. A dlaczego? O tym może
następną razą.
(cionk dalshi morze nastompi)
Jeden komentarz
Możliwość komentowania została wyłączona.
Jest szansa gdzieś usłyszeć ten “tłumiony tap”? Bałdzo wciongajonca
chisteria. Czekam na ciung dalszy.