Zmobilizował mnie jeden z wiernych czytelników, tegoroczny maturzysta, który
zaapelował o jakiś rozluźniający egzaminacyjną atmosferę wpis…
Nie jest łatwo przypomnieć sobie wystarczająco terapeutyczne sytuacje…
Teatr:
Szykujemy sprzęt na scenie podczas „wyjazdowego” kabaretowego spektaklu Jana
Pietrzaka. Przyjechaliśmy na ostatnią chwilę i po rozstawieniu od razu
siadamy: reflektory, muzyczne intro – spektakl leci.
No, ale dziwna sprawa – wszyscy się śmieją, a grający na pianinie kierownik
muzyczny teatru siedzi przykurczony nad klawiaturą, skrzywiony i z opuszczoną
głową.
W przerwie okazuje się, że usiadł i chciał przyciągnąć pianino do
siebie, żeby lepiej widzieć akcję.
W tym momencie coś mu strzeliło w krzyżu i w takiej pozycji już został. Do
szpitala powieźli go na drzwiach od szafy, owiniętego kotarą i powiązanego
paskami od spodni jak niebezpiecznego szaleńca!
Dograliśmy bez niego – gitara, bas i bębny…
Może i mnie tak z jakiejś „chałturki” powiozą!…
No, kurna, coś smutne te wspomnienia…
: (
Dajmy spokój… Może lepiej opiszę móją maturę?…
Byłem pierwszym rocznikiem, dla którego eksperymentalnie wprowadzono zasadę,
że „bardzo dobry” z pisemnego zwalnia od zdawania ustnego egzaminu. Z
matematyki miałem „dobry”, więc i tak musiałem zdawać, ale z „polskiego”
bdb i przyszedłem na ustny tylko podtrzymać na duchu zdających.
Jak dyrektor mnie zobaczył to mówi:
„- Dobrze, że jesteś, bo nie mam na piśmie treści rozporządzenia i wiem
tyle co z radia, więc na wszelki wypadek będziesz zdawał ustny… Co ci
zależy, dla ciebie to formalność!…”
No, kurna – „formalność”! Na maturze pytania były też z gramatyki, której
w średniej szkole nie powtarzano, a ja nawet nie przejrzałem podręczników,
pewien że mnie to nie dotyczy!
Tak mnie zamurowało, że nawet nie zaprotestowałem.
Tak więc Komisja wezwała mnie jako pierwszego – „na dobry początek” jak to
określili… : (
Wszedłem.
Stolik, a za nin 5 osób.
Na stoliku stosik karteczek z pytaniami. Wsadzam dłoń, gmeram, wyciągam,
podaję – czytają: „Obyczajowość szlachecka w utworach poetów polskiego
Odrodzenia”
Myślę – dobrze, że nie gramatyka!
Mówią: „- 5 minut na przygotowanie, czy nie trzeba?”
„- Nie trzeba…”
Po kwadransie „lania wody” z cytatami fragmentów wierszy i odwołaniami do
wiedzy historycznej przerywają mi pytaniem, czy jeszcze długo tak
mogę…
Śmiało odpowiadam, że długo, na co dyrektor mówi, że dla niego wystarczy
– a jak Państwo…?
Przygłupia magistra od historii zwraca uwagę, że powinny być trzy pytania,
więc dyrektor wysyła ją po kawę dla wszystkich, a do mnie mówi: „- Spadaj!
Masz „bardzo dobry” i wołaj następnego ochotnika. Tylko szybko, bo zaraz
przerwa na Wyścig Pokoju!”
Wychodzę i wysyłam koleżankę najsłabiej przygotowaną.
Radzę jej wybrać od razu trzy pytania, poprosić o czas na przygotowanie
odpowiedzi, wybrać na początek najłatwiejszy dla niej temat i w ogóle
przeciągać sprawę, bo „Łysy” chce obejrzeć końcówkę etapu wyścigu i
może się jej upiec.
Po 10 minutach wychodzi z oceną dostateczną, cała szczęśliwa! Po niej
komisja ogłasza półgodzinną przerwę…
Moja matura obejmowała pisemny egzamin z matematyki i polskiego. Kto dostał
piątkę, nie musiał zdawać ustnego – pozostali zdawali, a „dwójkowicze”
odpadali już po pisemnym.
Dodatkowy ustny był do wyboru spośród przedmiotów ogólnokształcących:
fizyki, chemii, historii, wiedzy o społeczeństwie. Ja zdawałem
fizykę…
Dodatkowo obowiązywała nas praca dyplomowa praktyczna i teoretyczna. Z teorii
pisałem o typach i rodzajach układów zasilających wraz z przykładami
konkretnych konstrukcji, a jako pracę praktyczną wykonałem dziwaczny
wynalazek.
Woltomierz w układzie mostka niezrównoważonego, będący mieszanką lampowej
elektroniki z elektromechanicznymi układami rodem z centrali telefonicznej
Siemensa – zupełnie jak z opowieści o Klapaucjuszu i
Trurlu w książkach Stanisława Lema. Pomiar przebiegał przy
błysku lampek, miganiu cyferek próżniowych dekatronów i hałasie
pracujących wybieraków, włączających z głośnym postukiwaniem kolejne
skalibrowane oporniki, aż do zrównoważenia mierzonego napięcia.
Teraz, po latach, mogę się przyznać, że to właśnie ci dwaj
Wybitni Konstruktorzy stanowili dla mnie inspirację! Jakbym
mógł, to wsadziłbym w to jeszcze jakąś mini maszynkę parową z
gwizdkiem…
To tyle moich maturalnych wspomnieć! Powodzenia…!
😀
PS. Zapomniałem dodać, że obudowa była z ciemnego orzecha na wysoki
połysk, a przycisk START POMIARU pochodził ze startera czołgowego!
Nie wiem jak to się odbywało za czasów Tubasa, ale ja oprócz wykonania,
opisania i obrony pracy dyplomowej miałem jeszcze pisemny egzamin zawodowy. W
lekkim uproszczeniu, jakby dwie matury w jednym roku.
I jak to się ma do obecnego progu, marnych 30 punktów/100 na maturze..?
Teraz w technikum również obowiązuje egzamin potwierdzający kwalifikacje
zawodowe podzielony na część teoretyczną i praktyczną. Żeby zdać trzeba
zdobyć z każdej części 70%.. Nie jest łatwo..
Matura spada na ryj od bardzo dawna, niestety. Kiedyś – wyznacznik wiedzy,
dziś formalność, której niektórzy i tak potrafią nie zdać. Egzaminy
wstępne na uczelnie wiszą w powietrzu…
Kiedys też były jaja.
MOj kumpel zdawał maturę (w okresie stanu wojennego) m.in. z rosyjskiego.
Egzamin wyglądał z grubsza w ten sposób, ze egzaminujący w wiekszej
części sami odpowiadali na zadane przez siebie pytania. Koleś zdał i chcąc
się na końcu jakość odwdzięczyć egzaminatorom wstał ukłonił się i
powiedział „dziękujsja”.
co do tej matury i egzaminów wstępnych: pewnie, że leci na łeb na szyję,
koleżanka z roku nie potrafiła (na pierwszym roku, w okolicy października)
odpowiedzieć na pytanie wykładowcy jakie są kraje beneluksu.
a moja matura – miałem ten sam temat na ustnej, co moja dziewczyna, taką
samą prezentację i ona dostała 11/20, ja 20/20.
tak czy inaczej, ta matura to pikuś, i niestety pikuś w głowie z niej jest
🙂
Jaka by nie była dobrzy dostaną więcej punktów od słabych i tyle. Ale fakt,
człowiek z zagrożeniem z matmy w 2 klasie LO napisał na 52% maturę z matmy
bez księgi wzorów.
Z tym, że kiedyś „mam maturę” to był argument, teraz trzebaby podawać na
ile, co jest nonsensem 😀
Poza tym wiedza na 100% z matmy rozszerzonej (nieraz) jest równa wiedzy jaką
potrzeba było na 60% matury z lat 90tych czy wcześniejszych. Moi rodzice
robili w LO całki i pochodne. Ja dopiero na studiach. Inną sprawą jest
przydatność całek w życiu kogoś kto wybiera się na filologię 😀 no
chyba, że ktoś uważa, że wypada wiedzieć, że prędkość to tak naprawdę
nie do końca droga przez czas 😛
Też miałem całki, ale mnie matematyki w technikum uczył przedwojenny
student Uniwersytetu Lwowskiego! Miałem również działania na macierzach…
Z tym, że było to potrzebne na elektrotechnice do liczenia czwórników,
więc tylko w tym ograniczonym zakresie liznąłem temat.
Mimo to z matmy miałem jednak ocenę dobrą, a mój najlepszy kumpel z jednej
ławki, uważany przez matematyka za odpornego na wiedzę ścisłą głąba,
dzisiaj naucza fizyki i matematyki dzieci w gimnazjum!…
Tak w ogóle to byłem humanistą i jak sobie zaprojektowałem oraz wykonałem
„treble booster” do basu, w celu uzyskania brzmienia „tamla motown”, to
klekotał jak bocian w rui. Konstrukcja była polutowana „w powietrzu” i
wyglądała jak splątany kłębek drucików z nanizanymi tu i ówdzie
elementami, podłączony do dwóch baterii płaskich, ściągniętych gumką od
weków. Wtyczek używało się wtedy typu DIN (mikrofonowych), więc takie
właśnie gniazdka wisiały na kłębku. Uruchamiałem „wynalazek” ręcznie,
przez owinięcie przewodu zasilającego na blaszce od baterii!
Rany boskie, ale ja jestem zabytkowy…! Wykaz lektur obowiązkowych obejmował
m.in.
Opowieść o prawdziwym człowieku
Samotny biały żagiel
Timur i jego drużyna
Pamiątka z Celulozy
Barwy walki
ale też rzeczy naprawdę wybitne,
a radości życia uczyłem się z „Colasa Breugnion” Romain Rollanda, któremu
ten knociarz Coelho nie zasługuje nawet nóg myć!…
Kurna, marudzę – ale tak naprawdę to żal za tamtymi latami przeze mnie
przemawia…
Na dodatek przedwczoraj miałem zjazd byłych orkiestrantów jeleniogórskiej
Orkiestry Garnizonowej. Zjechało się prawie trzydziestu wojskowych
rezerwistów muzycznych – w tym trzech byłych kapelmistrzów, a ja byłem
jednym z najstarszych uczestników (chociaż trzech było starszych).
Najmłodszy był rówieśnikiem mojego Starszego Dziecka, ale kochamy się
wszyscy jak bracia, a „sto lat” na trzydzieści pijanych głosów męskich, to
naprawdę niezapomniane przeżycie…!
😀
Jezeli to tak wyglada jak opisujecie , to te matury , papierki , dyplomy sa bez
sensu. Strata czasu ! Wszyscy udaja , ze biora rzecz powaznie , a wychodzi na
to , ze to ogolna symulacja. To naprawdę zmarnowane lata , można zapewne by
było skrocic czas edukacji bez zbytnich strat w wiedzy ucznia o polowe i wyszlo
by na to samo…
Ale tak to właśnie wygląda Zenku – najlepiej wychodzą ludzie, którzy
niezależnie od szkoły nauczyli się czegoś w konkretny sposób. Ja
pasjonowałem się komputerami od długiego czasu i fakt, że wybrałem szkoły
o profilu informatycznym był niejako „po drodze”. Kolega, który kiedyś
udzielał się na forum – Entropman – dokonał chyba najlepszego wyboru z
możliwych. Zrobił szkołę zawodową, jednocześnie ucząc się animacji
komputerowej. Teraz ma dobrą pracę z tym związaną i na pewno nie narzeka
:).
Z drugiej strony w prasie można ostatnio zauwazyc liczna grupe ludzi , , która
kopiuje np prace doktorskie , jak byly minister obrony RFN , albo zataja brak
tytulu jak jeden z szefow Yahoo. Pelne kino , najlepsze jest jednak to , ze
ludzie ci staneli na wysokosci zadania i funkcjonowali calkiem niezle dopoki
ktoś nie odkryl , ze nie maja (bądź maja sfalszowany) papierka.
W kazdym razie jest to totalna dewaluacja wiedzy i powagi nauki oraz tytulow
naukowych…