Do jednego ze spektakli teatralnych, opartego na wierszach i prozie amerykańskiego poety (zapomniałem nazwiska) grała sekcja w składzie: piano, perkusja, bas i trąbka. Akompaniowaliśmy do śpiewanych tekstów, ale też graliśmy tło muzyczne. Spektakl miał klimacik snu i adekwatny tytuł „Muzeum wyobraźni”. Już o nim na tym blogu kiedyś pisałem… Wspominam to ponownie ze względu na trębacza: Prezes rejonowego oddziału Związku Muzyków Estradowych i Rozrywkowych, współzałożyciel w latach 60-tych XX wieku Społecznej Orkiestry Symfonicznej w Jeleniej Górze, muzyk cyrkowy, klubowy, gastronomiczny, „dęty”, symfoniczny i big-bandowy. Posiadacz pierwszego w Jeleniej Górze „fiata mirafiori”. Człowiek o dowcipie jak brzytwa… Arystokratyczne maniery, dystans do otoczenia, a jednocześnie przyjaciel i opiekun wszystkich muzyków. Pan Bogdan Dominik – kierownik muzyczny teatru i właśnie On – Wiesiu Nowak (miałem zaszczyt wypić z Nim „bruderszaft”), to ludzie, którym zbudowałem w moim sercu i pamięci pomniczek. Obaj są już starszymi panami, ale każde spotkanie z nimi upewnia mnie, że świat jeszcze nie całkiem zszedł na psy! „Boh trojcu lubit…”, więc dołączyłbym do nich także wieloletniego kapelmistrza orkiestry garnizonowej i mojego nauczyciela tuby z PSM – św.pamięci majora Józefa Paska. Zawsze przedstawiał się jako „major magister – magister Józef Pasek”. Bardzo dumny był z tego, że już po siedemdziesiątce zrobił drugi dyplom na Akademii Muzycznej. Przed II wojną światową, jako małoletnie pacholę, został elewem orkiestry garnizonowej królewskiego miasta Krakowa… Kochał życie we wszystkich jego przejawach i niewiele było przyjemności, których by sobie odmówił, nawet jako osiemdziesięciolatek. Umarł w Szkole Muzycznej, podczas przerwy w zajęciach… Człowiek-legenda! Znali go wszyscy i On znał wszystkich… Zacząłem od spektaklu teatralnego, ponieważ przed jednym z przedstawień, kiedy sala była już prawie pełna, ale jeszcze wchodzili widzowie, Wiesiu „przedmuchiwał” trąbkę i coś tam „przelatywał” – jakieś pasażyki, obiegniki, frulatka itp. My się dopiero rozsiadaliśmy, ja dostrajałem basiórkę, perkusista regulował sprężyny w werblu i nieoczekiwanie, powolutku coś się z tego zaczęło wyłaniać… Tak pięknej, chwytającej za serce, wyimprowizowanej z tego „bałaganu” melodii na trąbce – melodii trochę bluesowej, trochę rosyjskiej, zawierającej sugestie zaledwie cytatów z różnych utworów, nie usłyszałem już nigdy później! Na widowni było cicho jak w kościele, a jak skończył „to wszystkim się zdawało, że […] gra jeszcze – a to echo grało…!” Aktorzy powiedzieli nam później, że za kulisami słuchała tego cała obsada, a grało im się po tym rewelacyjnie… Ot, takie malutkie wspomnienie z lat minionych… Dobranoc, neskim!