Pamiętam czasy, kiedy w knajpach grywali jeszcze kontrabasiści! To
niewiarygodne obecnie, ale tak było naprawdę.
W lokalu o nazwie „Arkadia”, na jeleniogórskim Placu Ratuszowym, w 1970 roku
grał ostatni chyba kontrabasista lokalowy Karkonoszy. Chudy, wysoki, z
„egzystencjalistyczną” bródką.
Ostatni „bitnik” PRL-u!
(Kto wie kim byli „bitnicy” i ich muza Juliete Greco?)
Jako uczeń „elektronika” i początkujący gitarzysta basowy, chodziłem tam
przed południem, w czasie ich prób, aby posłuchać jak się gra bossanovę,
beguinę, sambę, rumbę, cha-cha, fokstrota, tango itp.
To właśnie umiejętność grania tych rzeczy (oraz znajomość podstaw
harmonii) pozwoliła mi szybko dołączyć do grona „klezmerów”, a moje
osobiste zainteresowania nakierowała na jazz, ponieważ to była muzyka, na
której wychowali się moi starsi koledzy-muzycy. „Big-beat” traktowali
pogardliwie. Nawet soul w wykonaniu Jamesa Browna przyprawiał jednego z nich,
saksofonistę o ksywce „Lasek” – bo nazywał się Gaik – o ataki
wściekłości.
Jeśli ktoś przed dansingiem włączył na „szafie grającej” Jamesa Browna to
„Lasek” darł się:
„- Co to, k…. jest? Na jednej funkcji cały utwór? Piosenka dla szympansów?
Wyłączcie to, bo mnie zaraz ch.. strzeli!”
Taki był z niego wrażliwy artysta…!
: )
Dobrze, że nie dożył czasów kiedy w ogóle nie gra się akordów, tylko
tępy, jednostajny beat z efektami dźwiękowymi generowanymi przez
syntezator…
Piszę o tym, bo kilka lat temu ostatniego Sylwestra zagrałem właśnie z
takim „klezmerem” pianistą-akordeonistą starej szkoły, na dość
ekskluzywnej imprezie w Teatrze Jeleniogórskim.
Człowiek ów dostał propozycję od Dyrekcji Teatru zagrania Sylwestra w
starym stylu lat 60-tych XX wieku.
Mimo, że wtedy już od kilku lat nie grywałem balów, zgodziłem się,
ponieważ nikt inny nie był w stanie, w ciągu dwóch tygodni przygotować
takiego repertuaru.
Honorowym Gościem był Mistrz Adam Hanuszkiewicz, który wyreżyserował wtedy
niezbyt udany spektakl w Jeleniej Górze.
Miało być nostalgicznie i stylowo, ale po kilku wejściach okazało się, że
„naprani” sponsorzy spektaklu domagają się „dyskopolo” i czysto „weselnych”
przebojów!
„Klezmer” da radę we wszystkim, ale wspominam ten „bal” z niesmakiem, jako
jeden z bardziej nieudanych „dżobów” w moim muzycznym życiu (chociaż
goście bawili się nieźle).
Dobrze, że wokalistka też była doświadczoną „klezmerką”, mimo że dużo
od nas młodszą i „dała radę”, wykorzystując cały stos „prymek” oraz
zeszyty z tekstami.
Za kilka dni Sylwester i, jak już od wielu lat, będzie tylko kilka balów z
prawdziwymi zespołami i dziesiątki z „parapeciarzami” nie potrafiącymi
samodzielnie zagrać nawet wiązanki tang.
Jedyna nadzieja w Was!
Ci „basoofkowicze” którzy w tą Sylwestrową noc będą pracować, niech
przyłożą się i udowodnią balowiczom, że tylko żywa muzyka jest warta
wydanych pieniędzy.
Sami zobaczycie, że i „klezmer” może mieć prawdziwą satysfakcję, kiedy
jego praca zostanie doceniona przez świetnie bawiących się Gości.
Czego życzę wszystkim pracującym w Sylwestra Siostrom i Braciom.
Powodzenia, Neskim!
PS. Walnijcie toast za moje zdrowie, jak nie zapomnicie!
Tubasie jak zawsze po przeczytaniu Twoich historyj mam ochotę rnąć studia w
cholerę i zająć się graniem. Robiłbym to już od paru lat, gdyby nie to
że studia przypadają mi akurat w weekendy :/ A głupio na ostatnim semestrze
rzucać studia w które poszło tyle czasu i kasiory (i nerw przede
wszystkim!)
Jak tylko skończę studia (mam nadzieję, że uda się to już w najbliższe
wakacje) zabieram się za szukanie składu grającego na żywo. Nie wiem czy
podołam, ale podobno dla chcącego nic trudnego 😉
Do tego jakiś w miarę przyzwoity, ale nie wymagający poświęcania 10-12
godzin dziennie „day-job”, zespół na koncerty „dla własnej zabawy” –
grający raz na miesiąc – dwa i moje życie będzie takie o jakim marzę!
Czekam z niecierpliwością na kolejną nakręcającą do grania opowieść!
Nie licząc tego, że nie potrzebuję do tego opowieści Tubasa (które
niemniej uwielbiam czytać!), to mam identycznie…
A ja dawno już doszedłem do wniosku, że zawód muzyka jest najgorszym z
możliwych i całkowicie odpuściłem, pykając w domu od czasu do czasu.
Ostatnio jest lepiej, bo pykam sobie w składzie fajnych ludzi standardy
jazzowe (na miarę moich umiejętności) i w ten sposób się dokształcam
fajnie spędzając czas z fajnymi ludźmi obok domu 😀 Czasem (raz na ruski
rok) wpadnę na jakiś jam i pochałturzę 😉 I jest fajowo.
Gdybym miał wykształcenie muzyczne, to pewnie bym się poświęcił tej
dziedzinie. Nawet jako nauczyciel muzyki w szkole, a będąc samoukiem to
wiadomo, jeśli masz szczęście/talent/rzucasz naukę (niepotrzebne
skreślić) to można odnieść sukces.
Zawód muzyka nawet po odniesionym sukcesie uważam za bardzo kiepski. Nie ma
Cię w domu. Próby, koncerty, kotlety, siedzenie w studio, imprezy, na
których jesteś dla sponsorów. Generalnie sporo życia w biegu. Nie
wyobrażam sobie takiego życia. Wolę ciepłe kapcie 😉 Na trwałość
związku takie życie też może mieć wpływ. Jeśli ktoś chce w ten sposób
– proszę bardzo 😀 Niech tylko będzie świadom minusów.
Ja szczęśliwie nie mam takiego dylematu. Jestem pieprzonym muzycznym
beztalenciem i więcej niż skład do grania przy piwku mnie raczej nigdy nie
czeka. Ale daje mi to radość i mam nadzieję, że jeszcze długo bas
pozostanie w moich rękach jako najpiękniejsze hobby.
Mam to ułatwienie, że uwielbiam to czego się uczę na studiach, radzę sobie
z tym lepiej niż z muzyką, i jak znajdę pracę w zawodzie to będę
szczęśliwym człowiekiem.
@”Dante Morius”! Życzę Ci żebyś był szczęśliwym człowiekiem, a nawet
Szczęśliwym Człowiekiem!
I niech tak ma każdy!!!
Póki co jedynymi minusami przy graniu są dla mnie a)pomyłka w kawałku,
b)wieczne niezadowolenie Pana Gitary ze wszystkich członków zespołu oprócz
niego i c)mieszanka zdenerwowania, zażenowania i hmmm… wstydu(?) gdy ktoś
żąda zagrania czegoś, co jest znane tylko dla części zespołu. Gdyby tak
być lepszym muzykiem i móc z pokerową miną stawiać czoła wszystkiemu na
każdej imprezie… Żyć nie umierać:)
A wspomniany wyżej Pan Gitara jest absolwentem szkoły muzycznej, miał
kontakt z muzyką już od kołyski a teraz podjął studia muzyczne. I co?
Spełnia się gdzie się da – uczy mniej doświadczonych, gra na imprezach
zarówno z naszym zespołem jak i solo (opanował gitarę, trąbkę, cyję,
klawisze i strach pomyśleć co jeszcze), jest związany z lokalnym Domem
Kultury. Dużo bym dał za choć część jego umiejętności i tyle „grań”:)
Złóż noworoczne zobowiązanie i „carry on @sewer1”!
: )
o to to to!:)
A ja miałem „normalną” pracę, „normalne” życie, i rzuciłem to w diabły.
Jednak wolę zarabiać grosze, nauczając gry i czasem grając koncert, ale
jednak być w drodze, mieć kontakt z muzyką cały czas, i żyć tak, jak
teraz. Mimo wszystkich problemów z tym związanych (jak obecna zagwozdka, czy
jest sens się z Kimś wiązać, mając świadomość, że z dużym
prawdopodobieństwem będzie tak zawsze).
Jestem leniwy jeśli chodzi o pisanie postow i odporny na teorie zwiazana z moja
basowka( za co muszę ciagle pokutowac).Opowiesci Tubasa spowodowaly jednak,ze
czas najwyzszy po nastu latach walczenia z ciezkimi dzwiekami,ugryzc to
wszystko z drugiej strony.Przed chwila zobaczylem dopiero poradnik dla Leniwego
Basisty z ktorego mam zamiar w koncu coś pozytecznego wyciagnac.Dzieki Tubas i
Wszystkiego Najlepszego na Nowy Rok dla calej Basoofki!!!
Dokładnie tak wyżej, nie licząc tego, że już mam dyplom i dobrą pracę.
😀
a ja jestem szczylkiem w porównaniu do Ciebie, Tubasie. Jedyna rzecz, jakiej
nigdy sobie nie przebaczę to to, że tak późno wziąłem się za muzykę.
15, blisko 16 rok życia to już parę lat w plecy w porównaniu do speców ze
szkoły muzycznej drugiego stopnia albo nie daj Boże z liceum muzycznego.
Teraz blisko mi ustawowej dorosłości a pomysłu na życie brak ;d Jednak nie
poddaje się i ćwiczę w miarę możliwości, dużo słucham, mam otwarty
umysł ;d co z tego wyjdzie? Prawdopodobnie granie do piwka z kolegami, więcej
się nie spodziewam. Ale dopóki będzie mi to sprawiać przyjemność to w
sumie w czym problem?
Z przyjemnością wypije Twoje zdrowie dzisiaj, Tubasie. I całej basoofki.
Cheers!
Daj spokój Cyanide, ja nieraz mam wątpliwą przyjemność grać z ludźmi po
I i II stopniu muzycznej. Niczego nie żałuj 🙂 Działaj, rozwijaj się i
graj. Muzyczną dojrzałość i tak osiągniemy będąc w wieku Tubassa,
oczekuję że właśnie około czterdziestki zacznę powoli grać prawie tak
jak powinienem 😉
owszem owszem, zdarzają się i ludzie typu „hehe, na basie gra, hehe bez
szkoły żadnej, 4 struny hehehehe, zobacz ile mam klawiszy w pianinie,
plebsie” ale również bardzo miłe osoby z którymi nawet taki żółtodziób
się w miarę dogaduje. Kwestia „szczęścia” do ludzi.
sylwester za nami, chwilkę odsapnąć i trzeba grać, grać, grać…
;]
Sądzę, że Mazdahowi chodziło bardziej o poziom przez takich ludzi
prezentowany. Bo oprócz Muzzyego, to miałem przyjemność pograć może ze
dwiema osobami po szkołach, które faktycznie potrafiły grać. Reszta, to
były cholerne Mobilne Szafy Grające, które odegrać, owszem, potrafiły, ale
żeby cokolwiek od siebie dołożyć (lub chociaż włożyć w to granie
trochę serca), to już było zbyt wiele.
Sam nie jestem „etatowym” muzykiem a i moja córka po skończeniu PSM II st nie
poszła na Akademię Muzyczną, mimo piątek na dyplomie.
Być zawodowym muzykiem to ciężki kawałek chleba!
Żeby mieć satysfakcję i przyjemność, trzeba grać z lepszymi od siebie,
dużo i za dobre pieniądze.
Na etacie w symfonicznej masz małe pieniądze, przyjemność rzadko, a
satysfakcję jeszcze rzadziej.
: )
Zupełnie jak w starym, znudzonym sobą małżeństwie! Pobrali się z wielkiej
miłości, ale po latach została tylko rutyna i proza codzienności (na
szczęście dla mnie, z Najlepszą z Żon trudno się nudzić).
😀
Żyjąc z grania estradowego masz niepewny chleb i chwile zwątpienia w sens
tego co robisz. Ewentualny sukces okupiony jest ciągłym stresem.
: (
Aby zostać sidemanem i dobrze opłacanym muzykiem sesyjnym, musisz być
Piotrem Żaczkiem albo Krzysztofem Ścierańskim czyli wirtuozem i fachowcem
wysokiej klasy. Jednym na tysiąc!
PS. Na pocieszenie dodam, że „szambonurek” ma gorzej!
;D