Mam kolejny atak „swędzącej ręki” i szukając tematu do bloga przypomniałem
sobie barwne postacie kilku jeleniogórskich znajomych muzyków
„eksportowych”:
J.-perkusista – muzyk klubowy, pełen luz i dystans do wszystkiego.
Koleżeński i stale tęskniący za córeczką. Solidne rzemiosło i feeling,
czyli najlepsza mieszanka. Przez krótki czas grał też w teatrze
jeleniogórskim, ale znaliśmy się dużo wcześniej. To on nazwał sekcję
muzyczną teatru „Kapelą Bobka Pawlaka” i wywołał małe zamieszanie podczas
spektaklu „Boso ale w ostrogach”.
Była tam scena bójki opracowana choreograficznie (trochę jak w „West Side
Story”), gdzie każdy ruch grupy aktorów, zrobiony w formie stop-klatek
puszczanych po kilka, podkreślany był przez sekcję krótko granymi akordami.
Ile tych „uderzeń” miało być pokazywał nam Pan Bogdan (pianista)
wyrzucając w naszą stronę dłoń z otwartymi palcami. Bardzo nas to bawiło
i pewnego razu J. na wyrzucenie dłoni przez Pana Bogdana odpowiedział
wyrzuceniem w Jego kierunku swojej dłoni z inną ilością wystawionych
palców. No i „posypało” się wszystko! Pan Bogdan zaskoczony „zgłupiał”,
aktorzy wypadli z wyuczonego rytmu i powpadali na siebie… Jednym słowem –
„plama”! : )
W.-trębacz – prezes Związku Muzyków w naszym mieście. Dumny
posiadacz pierwszego w okolicy „mirafiori”. Muzyk symfoniczny, cyrkowy,
klubowy, „dęty” i teatralny. Mąż swojej żony – kobiety niezwykłej urody, a
przy tym „żelaznego” charakteru. Twórca opisywanej przeze mnie,
zaimprowizowanej ad hoc w teatrze przed spektaklem balladowej,
bluesowo-słowiańskiej suity. W początkach mojego „zawodowego” grania
wzbudzał we mnie trwogę i powodował drżenie łydek. Jak pierwszy raz z nim
grałem, to usłyszałem tylko jedną uwagę: „Młody, obudź się – bo
staniesz!…”. Teraz jesteśmy na ty.
J.-puzonista i klawiszowiec – kiedy pierwszy raz wyjechał do Finlandii,
był najlepszym od kilku lat dyplomantem szkoły muzycznej na puzonie . Po
powrocie opowiadał, że musiał grać na klawiszach – których nie lubił i
nigdy się do nich nie przykładał – bo przyjechał też drugi puzonista,
który nie grał na niczym innym oprócz swojego instrumentu. Tak został
„klawiszowcem” na długie lata. Zamiast studiować puzon we Wrocławiu,
„zszedł na psy” (czyli został „klezmerem”) i wybudował z tego dwa domy w
Szklarskiej Porębie…
Dom w Cieplicach wybudował także drugi W.-i też trębacz –
opowiadał, że jak wracał z kontraktu do domu, to nigdy nie uprzedzał żony
kiedy konkretnie przybędzie. Przyjeżdżał w nocy, walił w drzwi wejściowe
i leciał od tyłu pod kuchenne okno. Twierdził, że zawsze miał komu w
mordę dać…! Znałem jego żonę i nie wierzyłem w ani jedno jego
słowo.
Historie jakie opowiadał o swoich przygodach w szerokim świecie były tak
niebywałe, że nikt mu nie wierzył, ale i tak wszyscy słuchali
zafascynowani. A to grał pod groźbą pistoletu, a to siostry bliźniaczki
uwiodły go za kulisami, a to wygrał w karty samochód i zaraz go przegrał…
Jednym słowem „cudy-niewidy”. Istny baron Münchausen!
B.-kolejny trębacz – najwięcej wyjeżdżało trębaczy. Grali
przeważnie w cyrkach i na statkach, a to był ciężki kawałek chleba. W
małych, objazdowych cyrkach muzyk był także pracownikiem fizycznym i za
dodatkowe parę marek pomagał w składaniu oraz rozkładaniu namiotu,
pakowaniu sprzętu, a czasem ciągnął traktorem lub samochodem przyczepę na
trasie. Po powrocie z kontraktu B. przez tydzień „dawał w palnik”, żeby
odreagować przymusową abstynencję na wyjeździe. Kaligraficznie pisał nuty,
więc za czasów kiedy nie było komputerów ani edytorów nutowych
przepisywał też na zlecenie partytury i głosy orkiestrowe. Mam jeszcze
pięknie napisane przez niego partie basu do big-bandu i dętej…
W pamięci przesuwają się postacie i twarze, niektórzy już nie żyją, inni
wyjechali na stałe, a z niektórymi gram w dętej i czasem na „chałturach”.
Samo życie…
PS. Walnę „kielonka” za tych co już ich nie ma! Wznieście i Wy za nich toast
przy okazji…