Wpisując na blogu swój bluesowy wspominek z wczesnych lat młodzieńczych,
zdałem sobie sprawę z pewnego wspólnego doświadczenia chyba każdego z nas.
Przypuszczam, że wszyscy spotkaliśmy co najmniej jednego wybitnie
utalentowanego muzyka, z którym rewelacyjnie się grało, a później ślad po
nim zaginął.
Ja pamiętam takich co najmniej kilku:
Wspomniany Czarek Bestydziński – perkusista, którego z muzycznej drogi
sprowadziła, jak sądzę, jego „Muszka”, dziewczyna o sprecyzowanych
priorytetach. W jej planach Czarek miał być chemikiem-naukowcem, a nie
muzykiem! Słabo ją znałem, ponieważ nie było takiej odległości, którą
uznałbym za wystarczającą, jeśli tylko zauważyłem ją pierwszy na
ulicy…
Drugi to gitarzysta z tego samego wspomnienia – „Rudy” Wojciechowski. Wyjechał
z miasta i nawet nie wiem czy któryś z wyłapanych w GOOGLE Wojciechowskich
to on, bo nie jestem pewien, czy dobrze zapamiętałem imię…
Był jeszcze jeden gitarzysta bluesowy. Autentyczny fenomen, naznaczony palcem
Bożym. Nazywał się Tomaszewski i nie miał najmniejszej, nawet śladowej
wiedzy muzycznej. Za to jak brał do ręki gitarę, to stawała się jego
dodatkowym organem zewnętrznym. Ze słuchu grał nawet skomplikowane akordy i
polifoniczne zagrywki, nie wiedząc w ogóle co gra. Jak mu mówiłem, że ten
akord to np. D9 to cieszył się, że „to” ma jakąś nazwę. Bardzo go bawiło
łapanie jakiegoś wielodźwięku, usłyszanego na nagraniu i pytanie „a to
jest co?”. Grał piękne, melodyjne improwizacje, a zasłyszane solówki
powtarzał po jednokrotnym ich wysłuchaniu… Spotkałem go po latach, ale
już od dawna nie grał na gitarze!…
Jeszcze wiele takich zaginionych talentów muzycznych pamiętam. Część z
nich osiągnęła sukcesy w innych dziedzinach, ale przy spotkaniu mówią, że
jedyne czego naprawdę w życiu żałują, to porzucenia muzyki… Część
rozpuściła swój talent w wódce, chlanej bez opamiętania… (Uważam, że
wódeczka jest – owszem – dla ludzi,ale jednak nie dla każdego
człowieka!)
Część podporządkowała się żądaniom swoich zazdrosnych ślubnych
„skarbów” i teraz ani muzyki, ani szczęścia małżeńskiego… Poderwani
byli jako atrakcyjni muzycy, otoczeni wianuszkiem panienek, a po ślubię
zamienili się w zgorzkniałych ponuraków wspominających „dni dawnej
chwały”! Znam takich dwóch… Obaj po rozwodzie!
Najlepsza z żon też próbowała przed ślubem stawiać mi jakieś
niedorzeczne warunki, ale ja priorytety miałem już ustalone!
To jednak zabawne, że żony całe życie próbują swoich mężów zmienić, a
jak im się uda, to po latach mówią: „Przed ślubem byłeś inny!”
(sic!?).
Miłości mego życia to się na szczęście nie udało i dzięki temu wciąż
bawi mnie świat w różnych jego przejawach…
PS. Uwielbiajcie swoje księżniczki, ale nie zmieniajcie się dla nich, bo nie
warto! Przecież pokochały Was za to jacy jesteście teraz!
PPS. Kurna, i wspomnienie po „zaginionych w akcji” muzykach zamieniło się w
poradnik życiowy Dziadka „tubasa”… Nie będę tego zmieniał, bo widać
jakaś siła wyższa tak mną pokierowała… : )
Howgh!
Też znałem kilku wielkich, ale zaginęli
Prawdą jest, że spie….ć sobie życie i/lub zmarnować talent jest łatwo.
Heh jak to dobrze, że moja „księżniczka” jest jeszcze bardziej muzykalna
odemnie!:) Również tak jak i ja uzdolniona plastycznie, planuje iść jeszcze
na jakąś ASP! Moje pasje nie są niczym zagrożone!:)
Co do „zaginionych”. Gitarzysta z mojego pierwszego zespołu- Ernest. Bardzo
uzdolniony, grał tak, że dech nam zapierało. W pewnym momencie urwał się z
nim kontakt, kiedy udało się do niego dodzwonić mówił, że ma wizytę u
dentysty (przez kilka ładnych miesięcy!). Gdy spotkałem jego brata
powiedział, że Ernest siedzi cały czas w domu przed komputerem. Eh te
przebrzydłe blaszaki… Ale porzucić gitarę dla komputera?!?!
Drugi kolega z tego samego składu, Wojtek. Wykształcony skrzypek z bodaj
10letnim stażem grania. Niestety wciągnęła go miłość do rege i, że się
rak wyrażę, jego „zadymionej” atmosfery. Przerzucił się na gitarę,
zaczął średnio kontaktować, odpowiadać na pytania po godzinie od ich
zadania.. Pożegnałem zespół bez żalu, chciałem się rozwijać jako muzyk
a nie imprezować przy sennych dźwiękach rege.
Prawie sąsiad z bloku obok, przyjemny pan po 50ce, kierowca autobusu z
zamiłowania, właściciel małych miejscowych sklepików. W młodości grywał
na trąbce w zespole razem z moim wujkiem, nosił długi warkocz, imprezowali,
koncertowali. Ponoć grali wszystko od Jazzu po „muzykę chodnikową”. Teraz
zostały jedynie łysina i opowieści:)
Przytoczę też historię, która wydarzyła się dawno temu w Anglii lat 70
XXw. Jeden z moich ulubionych zespołów tamtych lat, Gentle Giant założony
głównie przez trzech braci Shulman. Zespół doskonałych instrumentalistów,
wykształconych klasycznie muzycznych geniuszy. Jednak gdy już nabierali
rozpędu, byli rozpoznawani a ich płyty sprzedawały się świetnie najstarszy
z braci (grający na trąbce) postanowił odejść twierdząc, że musi zająć
się rodziną. Od tamtej pory nie zajmował się muzyką, stał się
przedsiębiorcą i ponoć nie żałuje swojej decyzji. Gdybym ja miał się
rozstać z takim zespołem chyba bym sobie w łeb strzelił. Próbkę ich
umiejętności można znaleźć pod tym linkiem:
https://www.youtube.com/watch?v=kzDCfnBhinw
Trochę zboczę z tematu ale był jeszcze pewien lutnik pracujący kiedyś dla
znanego większości z nas innego lutnika- Michaela Tobiasa. Nazywał się on
Nicholas Tung. Po odejściu z pracowni Tobiasa pan Tung zrobił około 1000
basówek doskonałej jakości po czym zakończył działalność i założył
sięć restauracji. Jego instrumenty są teraz prawdziwymi białymi krukami!:)
hah Dziadku Tubasie! chałwa Panu za to żeś Ty przynajmniej w akcji nie
zaginął:)
Zaginieni, nieżyjący, K…a ile tych ludzików pojszło.
Przeczytałem ten wpis i aż mi się słabo zrobiło jak pomyślę…
Szlag by to… ludzie z talentem biorą się za pierdoły (a o dziwo i ja znam
jednego takiego), a ci go pozbawieni – żeby daleko nie szukać, np. ja –
garną się do muzyki, i tak to potem się kończy, że nie ma ani czego
posłuchać, ani gdzie dobrze zjeść ;]