Od ładnych paru lat nie grywam prawie w ogóle na balach, dancingach,
Sylwestrach i tego typu „baletach”.
Składa się na to kilka powodów:
Najważniejszy to ten, że małe jest zapotrzebowanie na żywą muzykę graną
w pełnym składzie instrumentalnym. Zespół taki musi obecnie dysponować
porządnym sprzętem i nagłośnieniem, mieć starannie opracowany repertuar –
maksymalnie wierny w stosunku do oryginału, grać sprawnie każdy rodzaj
muzyki z właściwym dla danego stylu brzmieniem i składać się z dobrze
przygotowanych profesjonalnie muzyków.
Wymaga to sporych nakładów finansowych i wiele pracy.
Oczekiwane przez muzyków wynagrodzenie przewyższa to co przeciętny
organizator zabawy musi zapłacić „parapeciarzowi” z workiem plików midi i
gibającą się przy mikrofonie panienką.
Zwykle na miejscowym rynku jest miejsce dla jednego, góra dwóch takich
zespołów.
Żeby się przebić i uzyskać renomę, pozwalającą na godziwe dochody,
trzeba by zaczynać od niskich stawek, co psuje rynek i w efekcie końcowym
jest „strzałem we własną stopę”!
W zasadzie jedyną droga do „chałturniczego” grania zarobkowego jest
dołączenie do już istniejącego zespołu, mającego swoją klientelę.
Po rozpadzie ekipy istniejącej kilkanaście lat, rozpadzie spowodowanym
nadmierną pazernością części składu, ograniczam się do grania w
zespołach estradowych i składach „klubowych” oraz do akompaniamentów i
„zastępstw” w podobnych projektach grywających „nieinwazyjny” jazz.
: )
Szczęśliwie muzyka nigdy nie była dla mnie wyłącznym ani nawet zasadniczym
źródłem utrzymania, chociaż przez długie lata zarabiałem na graniu
więcej niż na „etacie”.
Gram nadal sporo i nie odczuwam dyskomfortu związanego z „wypadnięciem” z
rynku „chałturniczego”.
Mimo to tęsknię za czasami, kiedy w każdej knajpce był dansing i grały na
nim żywe zespoły, złożone z prawdziwych muzyków, a każdy z nich wiedział
o swoim instrumencie oraz o muzyce, więcej niż niejedna dzisiejsza „gwiazda”
estrady!
Wśród „klezmerów” zdarzali się prawdziwi wirtuozi i podczas tańca można
było usłyszeć przejmujące sola saksofonowe, od których ciarki
przechodziły po grzbiecie, a ludzie przestawali tańczyć, żeby oklaskiwać
muzyka!
W Karpaczu sam słyszałem takiego klezmera i specjalnie jeździło się żeby
go tam posłuchać, jak gra na dansingu!
Pracowałem z podobnym trębaczem, a wcześniej, w latach 70 i 80-tych
„chałturnicza” kapela, w której grałem to byli po prostu jazzmani „na
zarobku”…
Często oglądam „basoofkowych” Braci zamieszczających na YouTube filmiki z
coverami linii basowych znanych wykonawców. To dobra droga do opanowania
biegłości technicznej na instrumencie, ale trzeba jeszcze „wiedzieć”, a nie
tylko „umieć”.
I nie chodzi tylko o wiedzę teoretyczną z harmonii.
Liczy się erudycja, osłuchanie z muzyką najszerzej pojętą, wiedza o
ludziach i świecie, obycie ze sztuką i kulturą nie tylko muzyczną, szacunek
dla tradycji i jednocześnie umiejętność przełamywania stereotypów.
No i przede wszystkim ciekawość!!!
Co jest za tą górką?
Oczywiście w przenośni…
Życzę Wam, żebyście nigdy nie znudzili się graniem i słuchaniem muzyki
oraz światem wokół nas!
Koniec szkolenia – powstań, wychodzić!
Najlepiej idźcie coś przegryźć, ale nie bez popitki!
😀
Jak tak czytam, to okolice w których najczęściej grywam ze składem
okolicznościowo-weselnym (podkarpacie), to istna ostoja chałturzenia „live”.
😀 Naprawdę prawie nie ma tutaj parapeciarzy. Za to jest inny problem. Jest
dużo składów live grających na wysokim poziomie, co za tym idzie duża
konkurencja, co za tym idzie z ceną zespół nie wyskoczy wysoko bo nie
będzie miał dużego wzięcia…
Częstym też zabiegiem zespołów grających na żywo, ograniczającym ilość
członków w zespole (im mniejsza tym więcej kasy na łeb) jest wykluczanie
żywego basisty, a klawiszowiec włącza imitację basu na lewą rękę i
jedzie… Wyleciałem z jednego zespołu na rzecz basu z klawisza, także
jestem cięty na to! :]
Podkarpacie to wielopokoleniowe klany rodzinne, zasiedziałe od stuleci i dla
takiego Gospodarza (Gazdy!) wesele bez żywej muzyki to hańba na całą
okolicę, pamiętana przez dziesiątki lat, jak sądzę…
(Pamientocie Pawle, to zdazyło się tamtego lata co u Stonogów było wesele
bez zywej „muzyki”, hej…!)
😀
Ja mieszkam na „Ziemiach Odzyskanych”, niestety!…
Tutaj każdy taksówkarz czy kucharz kupił sobie „parapet”, przygarnął
jakąś laseczkę z siakim takim głosem i odpowiednio rozbudowanym „aparatem”,
po czym za pieniądze jeszcze mniejsze niż „didżeje”, zgarniał imprezki.
Wystarczyło parę lat i z kilkudziesięciu zespołów zostało 5-6 nadal
grających z różnym powodzeniem.
Przeważnie są to zespoły rodzinne, jak np. Wyrostków, z których „wykluł
się” znany wszystkim akordeonista – Marcin Wyrostek!
Tubasie, nie wiem jak to robisz, ale czytając twoje wpisy tęsknię za czasami
których nie pamiętam i nie mogę pamiętać, gdyż gnojek ze mnie prawie
osiemnastoletni. Aż chce się złapać za instrument i zmienić coś z tym
światem muzycznym.
Ładny, selektywny i punktowy środek i dobry, mocny
dół, nie mulący, ale wypełniający pasmo. 😀
„Immo”, masz za to duży plus!
: )
Łap i zmieniaj, Bracie Basisto!!! Trzymam za Ciebie i Twoich rówieśników
kciuki…
Tradycja motorem postępu!
(ot, taki maleńki paradoksik)
😀
EDIT: Zastrzegam sobie „copyright” do powyższego hasełka, co by nie
przywłaszczył go jakiś polityk!!!
To nie tęsknota za starymi, lepszymi czasami tylko za młodością 🙂