Prawdziwym nieszczęściem dla człowieka jest jego sprawność w realizacji
zleconych zadań.
Wszechstronne doświadczenie z różnych dziedzin pozwala mi np. w pracy, bez
specjalnych problemów pokonywać trudności, jeżeli w ogóle się jakieś
pojawią.
Wrodzone lenistwo skłania mnie do robienia wszystkiego od razu i najlepiej
tak, aby nie trzeba było poprawiać.
W ten sposób po niedługim czasie robota jest wykonana, w sposób nie
rzucający się specjalnie w oczy, a jedyną reakcją na to zleceniodawcy
jest:
– Czemu pan znowu(sic!) nic nie robi?
– Bo już zrobiłem.
– To niech pan robi następne!
– Następne też zrobiłem.
– To niech pan pomoże pani Joli, bo biedactwo ma tyle roboty, że nie może
się wyrobić, a pan sobie siedzi bezczynnie!
„Biedactwo” jest matołem jak rzadko, ale za to spryciurą, która jak ma
cokolwiek zrobić to tyle się nastęka i naopowiada jakie niesłychanie trudne
zadanie realizuje, że jak już ktoś za nią to zrobi – albo poprawi, co
spieprzyła – to natychmiast „władza” czuje się zobowiązana dać ją za
przykład – daleko nie szukając – takiemu leniowi, jak ja…
: )
Miałem tak w kilku firmach.
Zwykle po moim odejściu do innego pracodawcy okazywało się, że zakres
mojego „opieprzania się” obejmował zajęcie dla dwóch pełnoetatowych
pracowników – i to o różniących się od siebie specjalnościach.
W tej firmie jestem na samodzielnym stanowisku i jedyne co mogę usłyszeć
to:
-Jak ma pan wolną chwilę, to niech pan coś robi(!?)…
No i właśnie robię, a Wy to za chwilę przeczytacie.
; )
Tak więc, wracając do „basoofkowych” tematów, zauważam, że nadmiar
doświadczenia rozleniwia i w tej dziedzinie.
Jeżeli biorę „na warsztat” standardzik, grany przeze mnie w ciągu ostatnich
40 lat już wielokrotnie, w różnych składach, stylach, aranżacjach,
tonacjach, a nawet na różnych instrumentach (bo i na tubie), to z jednej
strony trudno zagrać to źle, a z drugiej niełatwo też zagrać w jakiś
nowatorsko odmienny sposób.
Tym bardziej jeżeli dla pozostałych kolegów jest to nowość i każdy
akompaniament będzie dla nich niespodzianką.
No, po prostu, jak człowiek nie musi się wysilać – to jedzie po linii
najmniejszego oporu…
Nie bardzo wiem co z tym zrobić!?
Liczę na Alzheimera… Wtedy i dla mnie wszystko będzie nowością!
: )
Na razie, neskim!
To jeszcze może Parkinson do kompletu, żeby klangiem prędkości nadświetlne
osiągać ;-).
No, szczególnie jak mi ktoś wtedy wmówi, że Marcus Miller – to ja!
hehe no bo o to w tym całym systemie chodzi, by zrobić swoją robotę dobrze
i szybko (a nawet zrobić coś dodatkowego, żeby nie było), ale też nie dać
potem po sobie poznać, że się człowiekowi przypadkiem nudzi. 🙂
Droga „Ago”! Pani Joli nikt nie był w stanie dorównać. To był doskonały
wytwór systemu korporacyjnego. Po niej nie tylko nie było widać znudzenia,
ale sprawiała wrażenie osoby zatyranej, nie robiąc literalnie nic!!!
Być może niektórzy politycy mogliby pokusić się o „lepszy” wynik,
ponieważ – nie robiąc nic konkretnego – potrafią jeszcze wiele rzeczy
spieprzyć.
Pani Jola jednak szybko zorientowała się, że może kogoś „wżenić” w
swoją robotę, pod warunkiem, że ten ktoś nie będzie musiał poprawiać
tego co popsuła…
Na wszelki wypadek nie robiła więc nic.
: )
A tak przy okazji, jak już coś piszę, to wspomnę, że wczoraj na próbie
„wyntydżowego” zespołu „oldbojów”, perkusista Leszek, o którym pisałem,
przyniósł swoje fotki z lat 60-tych ubiegłego stulecia. Jest na nich
dwudziestoparoletnim blondynkiem o lekko falującej czuprynie i „głębokim”
spojrzeniu. Siedzi za „Szpaderskim” w kolorze białym, a przed nim, przy
mikrofonie jak z przedwojennego musicalu, stoi rewelacyjna laska, ubrana w
obcisłą , dopasowaną w talii sukienkę z materiału w wielkie kwiaty.
Na moje pytanie, „kto zacz” – oczy mu się zamgliły, po czym odrzekł: „długo
by opowiadać” i zamilkł zamyślony…
Ten to musi mieć wspomnienia!
; )