@Dante Morius: …w realiach PRLu, gdzie papieru toaletowego brakowało, a co dopiero podręczników do, dajmy na to, muzyki funkowej. Zechciałoby Ci się, drogi Tubasie, pogawędzić, jak to w praktyce wyglądało?
No, to powspominajmy „koszmarne czasy komuny” przy kielonku
pomarańczówki.
Czasem prymki polskich przebojów zamieszczały tygodniki. O nutach zachodnich
hitów nikt nie śmiał marzyć!
Coś takiego jak wydrukowany zbiór prymek standardów jazzowych, czy
kompozycji powiedzmy THE BEATLES, nie funkcjonowało nawet w naszej
wyobraźni…
O tym, że w ogóle istnieją na świecie podręczniki do nauki gry na gitarze
elektrycznej, czy basowej dowiedziałem się mając prawie dwadzieścia lat od
kolegi, który przywiózł zbiory nut (GERSHWIN i The Beatles) oraz taką
właśnie szkołę z wycieczki za „żelazną kurtynę”.
Radziliśmy sobie wyciągając ręcznie pisane prymki od starych klezmerów.
Oni w latach 60-tych grali to w knajpach i mieli całe zeszyciki z tamtych lat
zapisane standardami. Najlepsze były od akordeonistów, bo mieli nad melodią
nadpisane symbole akordów. Mieszkam w regionie turystycznym i w tamtych
„koszmarnych czasach” knajpy z dansingiem w Jeleniej Górze i w okolicznych
„kurortach” były na każdym rogu ulicy.
Pamiętam też akcję zbierania makulatury w mojej byłej podstawówce i stosy
poniemieckich nut przynoszone przez dzieciaki z piwnic, strychów i komórek.
Wybierałem z nich te z angielskimi nazwiskami kompozytorów. Jak kto głupi
wywaliłem je idąc do wojska. Miałem np. „Oh, donna Clara” czyli nasze
polskie „Tango Milonga” z niemieckim tekstem!!!
Jak służyłem w orkiestrze garnizonowej, to mój koleżka z jesiennego
poboru, perkusista Rysiu spóźnił się kilka dni z przybyciem do woja,
ponieważ pojechał na Jazz Jamboree posłuchać Elvina Jonesa (przywiózł
Jego autograf w swoim dowodzie osobistym). Przy tej okazji załatwił sobie
udział w warsztatach muzycznych w Chodzieży. Wziął w wojsku trzy dni urlopu
na „sprawy rodzinne” i pojechał do Chodzieży na dwa tygodnie. Przywiózł
zeszycik nutowy wypełniony „przerysowanymi”(sic!) z tablicy nutami standardów
be-bop oraz cool jazzu. Pisał je na tablicy Ptaszyn-Wróblewski, a kursanci
pracowicie wpisywali w zeszyciki, jak tam kto umiał.
Rysiu bazgrolił i „lubiał wypić”. Efekt możecie sobie wyobrazić…
Po powrocie dostał trzy dni odsiadki, ale wypuścili go następnego dnia, bo
granie było. Nie chciał wyjść z aresztu i musieli go siłą wyciągać.
Zapierał się o ościeżnice i wrzeszczał, że ma prawo swoje odsiedzieć –
tak mu się spać chciało po tych dwóch tygodniach!
: )
Trochę nut, już po wojsku, kupiłem na Węgrzech, jak byłem tam z teatrem. I
tak jakoś radziliśmy sobie.
Teraz mam na „flashu” ponad 300 MB różnych „fake booków” w PDF i połowy z
nich nawet nie obejrzałem z braku czasu…
Zmieniła się epoka!
Oj zmieniły, zmieniły, wnioskuję jedynie po opowieściach, takich jak ta
powyżej, bo sam jestem dzieckiem okrągłego stołu ledwie.
Serdeczne dzięki za tak trafioną i niebywale szybką odpowiedź na moje
luźne zapytanie 🙂
Mam wrażenie, że dawniej muzyk-amator miał większy szacunek do takich
zdobyczy niż dzisiaj. No i jak ktoś umiał grać, to rzeczywiście umiał, a
nie zasłaniał się jakimiś duperelami typu taby 😀
Bądźmy w takim razie wdzięczni okolicznościom, które pozwoliły nam mieć
takie materiały do ćwiczeń, jakie zechcemy i:
ĆWICZMY DO CHOLERY.
Wypiję za to!
Jak sobie pomyślę ile mógłbym umieć przerabiając WSZYSTKIE szkółki do
których mam dostęp, to mi się w głowie kręci…
Kiedyś miałem jedną i zrobiłem ją od deski do deski. Teraz mam
kilkadziesiąt i żadnej nawet w połowie, ba, nawet w 1/4… :/