tubas – karnawałowy…

Autor dzieli się nostalgicznych wspomnieniami o karnawale, muzyce i zmiennych czasach, zaczynających się od lat komunizmu aż po współczesność. Opisuje zmiany w polskim społeczeństwie oraz osobiste przemyślenia na temat kultury i muzyki.

Mam „ciąg” na blogowanie. Siedzę w domu już ponad miesiąc, z małą
przerwą i kontakt ze światem utrzymuję prawie wyłącznie przez internet. A
jak internet, to „basoofka”!

Zima…

Zaczyna się Nowy – 2011 Rok! Dzisiaj Trzech Króli! Dziwne święto… W
powszechnej świadomości Trzej Królowie to magowie. Biblia mówi: „Nie
pozwolisz żyć czarownicy”. No, widocznie mag to nie czarownik – a już na
pewno nie czarownica… Ale co ja tam wiem! Ostatnio prezydent Rumunii
obłożył czarownice 16% podatkiem dochodowym… Przeklęły go. Zobaczymy co
z tego będzie!

: )

Przed nami KARNAWAŁ!

Przez kilkadziesiąt lat to była dla mnie najpracowitsza pora roku. Bale,
zabawy, rauty, imprezy plenerowe…

Dixieland, kapela podwórkowa, orkiestry dęte, zespół dansingowo-weselny –
zewsząd sypały się zlecenia dla każdego z tych składów. To były
„koszmarne czasy komuny”. Robotnicy, inteligencja pracująca, chłopi – nie
wspominając o „sprawdzonych towarzyszach” i tzw. „prywaciarzach; wszyscy się
bawili!

Okręt gospodarki planowej tonął, ale bulgot ulatniającej się „prosperity”
Edwarda Gierka zagłuszały dźwięki „Jak się masz, kochanie?”.

Co prawda Irena Jarocka proroczo śpiewała: „Odpływają kawiarenki”, jednak
nikt się nie przejmował, bo odpłynięcia przy okazji barów mlecznych nie
spodziewano się w najczarniejszych snach…

Nadeszła jednak, z dawna oczekiwana przez tzw. „opozycję” wolność! Dzisiaj
jej dawni liderzy tłuką biznesy, nie przejmując się „przypadkowym
społeczeństwem”, a polska kultura to stado „celebrytów” przetykane
kilkunastoma nazwiskami niszowych twórców, nagradzanych i oklaskiwanych
hałaśliwie, dla ukrycie powszechnej mizerii.

Wśród tej mierzwy czasem zabłyśnie brylant w postaci młodego, zdolnego i
konsekwentnego w swoich działaniach artysty. Jeśli nie jest „salonowym”
pupilem, to ma ciężko!

A któż z Was: rockmani, jazzmani, metalowcy, dubowcy, progresywni, czy inni
dotknięci palcem bożym muzycy jest takim „salonowym” pieskiem. „Salon” pozna
się na Was dopiero jak wrócicie z zagranicznym sukcesem.

Chyba, że ktoś wykonuje bezmózgi pseudo hip-hop w stylu sparodiowanym przez
niezapomnianego Franka Kimono.

„Moonwalkers” to już, niestety – daleko poza przednią linią
tego, co „zapuszcza się” w naszej TV, a nawet radiu publicznym!

No, dość jadu! Wróćmy do Karnawału:

Najoryginalniejszy karnawał to był, opisywany już przeze mnie na blogu,
wyjazd do Frankfurtu nad Menem – a właściwie jednego z satelickich
miasteczek, będącego „bazą wypadową” naszej orkiestry dętej. Niemiecki
karnawał najbardziej zbliżony jest do znanego z Nowego Orleanu. Pochody
przebierańców, udekorowane przyczepy i pojazdy, maszerujące kluby taneczne i
bractwa, rozrzucanie słodyczy i grające orkiestry – jedna wielka balanga.

I to w konserwatywnych, mieszczańskich Niemczech!

: )

W „koszmarnych czasach komuny” Kotlina Jeleniogórska wraz z okolicznymi,
górskimi wczasowiskami to było „zagłębie” pracy dla „klezmerów”, a
Karnawał był czasem „żniw”.

„Kosiło” się „szmal” z radosnym uśmiechem, „po pracy” jeszcze zajeżdżając
„na kielonka” do czynnych knajpek.

Zdarzały się okazjonalne „dżemy”, a chóralne śpiewy i „podgrywanie” na
„dęciakach” czy „gajkach” było normalne…

Milcz serce!…

Dość wspomnień!

Chyba już „zdziadziałem” całkiem, bo zaczynam „mendzić” o „dawnych, dobrych
czasach”, a przecież teraz są znacznie lepsze, czyż nie?!

Są na to liczne przykłady: …[czekam na Wasze
wpisy]
…(?)

Zaciekawiony, „tubas”!

Podziel się swoją opinią

2 komentarze

  1. … dostęp do prawdziwej czekolady 😉

    I do sprzętu za o wiele bardziej ludzkie pieniądze.

  2. Święta racja, „Dante”, święta racja…!

    Chociaż czekolady nie brakowało mi nawet w czasach „kartkowych”. Tyle, że
    nie w sklepach się ją kupowało!

    Nie chce mi się sprawdzać czy już o tym pisałem, ale wspomnę jedną
    imprezkę:

    Byłem wtedy zatrudniony na etacie „kierownika zespołu magazynów” w
    kombinacie budowlanym o nazwie JPBM. Jednocześnie grałem „na umowę” w
    teatrze, oraz „prywatnie” w dixielandzie, orkiestrach dętych, kapeli
    podwórkowej, a także, też „na umowę” – w klubie kowarskich „Dywanów” na
    dansingach.

    Z tytułu zatrudnienia w JPBM zamieszkiwałem służbowo na terenie hotelu
    robotniczego. Mieszkanko skromne, ale wygodne: pokój, kuchnia, łazienka –
    razem prawie 40m2. Za darmochę plus symboliczna opłata za całodzienną
    karmę dla mnie, najlepszej z żon oraz dzieciny małoletniej.

    Pewnego razu komendant hufca OHP kwaterującego w hotelu postanowił
    przybliżyć junakom literaturę i korzystając z pobytu w Jeleniej Górze
    Andrzeja Trepki, zaplanował dwa „spotkania z pisarzem” w hufcu. Jestem od 8
    roku życia zaprzysięgłym fanem SF, a pierwsza gruba książka jaką
    przeczytałem to była „Proxima Centauri” Borunia i właśnie Trepki. Nie
    mogłem stracić szansy bliższego poznania mojego idola…

    Zaproponowałem, żeby między spotkaniami, podczas dwugodzinnej przerwy, autor
    zjadł kolację u mnie w mieszkaniu. Zaprosiłem też jego przewodniczkę oraz
    całą kadrę dowódczą hufca.

    Jak weszli to ich zamurowało!

    To był czas „kartek” na wszystko – łącznie ze skarpetkami.

    U mnie na stole stały: oryginalna węgierska salami, żółte sery w trzech
    gatunkach, sałatka z wkrojoną w kostki wędliną, szynka, pasztety z rybich
    wątróbek, pasty kawiorowe i pasty paprykowe, ciasta z bakaliami, krążki
    ananasa w zalewie, czekolady i „ptasie mleczko”…

    Kawa i herbata z cytryną(sic!)wg potrzeb…

    O alkoholach w szerokim wyborze nie wspomnę!

    Powiem tylko, że druga tura „spotkania z pisarzem” opóźniła się o
    godzinę. Pan Trepka wystartował do stołu jak tylko usłyszał „serdecznie
    zapraszam, czym chata bogata!” i nie dał się nikomu prześcignąć w
    konsumpcji. Od czasu do czasu tylko przepraszał za kłapanie sztucznej
    szczęki, ponieważ tą przeznaczoną specjalnie do gryzienia zostawił w
    hotelu.

    : )

    Wyjaśnię tylko, że właśnie wróciłem z dwutygodniowego tourne teatru po
    Węgrzech, a Węgry to była wówczas w „demoludach” kraina „mlekiem i miodem
    płynąca”, cel wszystkich wyjazdów handlowych i źródło zaopatrzenia w
    luksusowe dobra.

    Nie powiedziałem o tym Trepce i wyjechał zapewne z przekonaniem, że nie ma
    to jak w OHP!!!

    : )

    Któryś z „basoofkowiczów” zauważył kiedyś, że muzyk zawsze da sobie
    radę…

    Też tak myślę!

Możliwość komentowania została wyłączona.