Sporo ostatnio piszę na różne tematy związane z tzw. „teorią”…
Oczywiście określenie „teoria” w tym przypadku jest bardzo mylące, bo każdy
z poruszonych tematów ma ścisły związek z codzienną praktyką basowego
grania.
Tym bardziej, że gdzie tylko mogę, unikam jak ognia jałowego ględzenia i
fachowego bełkotu!
Narażam sięw ten sposób zapewne niemałej grupie Koleżanek i Kolegów,
którzy posiedli wiedzę mrówczym dłubaniem w podręcznikach i wykuwaniem na
pamięć skal, kadencji, progresji oraz zasad muzyki.
Sam się przekonałem, że większość autorów podręczników za punkt honoru
stawia sobie mętne tłumaczenie, nawet najprostszych rzeczy, przy pomocy
hermetycznego słownictwa i z użyciem mnóstwa całkowicie zbędnych nutowych
„przykładów”, mających na celu głównie mącenie w głowie.
(Grzech ten, niestety, dotyka także twórców lekcji zamieszczanych na
internetowych portalach i forach muzycznych)
Pamiętam jak po dwóch latach nauki w ognisku muzycznym i po prawie roku
szkoły muzycznej nagle(sic!) zorientowałem się, że rozłożony
trójdźwięk harmoniczny jest świetnym akompaniamentem basowym do ogrywania
akordu, a cyferki przy symbolu akordu wskazują po prostu interwał jaki dzieli
dodatkowe składniki od jego podstawy.
To była iluminacja!!!
Natychmiast oczywiście przyszła refleksja, dlaczego ani w ognisku, ani w
szkole nikt się o tym nawet nie zająknął i po kiego ch… właściwie
nauczają tego wszystkiego, nie mówiąc wprost do czego można taką wiedzę
praktycznie zastosować na codzień!
Będąc w PSM II st. miałem za sobą już parę lat praktyki
klezmersko-chałturniczej i natychmiast sobie przekładałem mętne
tłumaczenia podręcznika Sikorskiego na praktykę i odwrotnie, więc
wchodziło to wszystko do głowy bezboleśnie.
Dodatkowo zakupiłem chyba najzwięźlejszy podręcznik harmonii jaki powstał
do tej pory, autorstwa Rimskiego-Korsakowa i książeczkę „Elementy jazzu” Joe
Viery, która dla czytającego nuty jest nieocenionym kompendium wiedzy w tym
temacie…
A zaczęło się od tamtej „iluminacji”…
Ale nie należysz od tego czasu do zakonu Iluminatów?
Nie chodziłem co prawda do szkół i ognisk (chodzi o muzyczna edukację)i
teorii tajemnej nie liznąłem, ale pamiętam, jak mój „Guru” (stary
klezmer/blesman) przedstawiał mi dawno temu niektóre tajemnice muzyczne
„graficznie” na gryfie.
P.s. Swoje fachowe słownictwo to maja chyba każde nacje. I lubię je stosować
– chociażby po to by się pomądrzyć przed gawiedzią jaki to ja jestem
mądry.
4 tygodnie na próbie temu strzaszne śmierdziało mi ze wzmacniacza
spalenizną. Nie chciało mi się grzebać samemu to dałem go do kumpla –
maniaka lampowego.
Na drugi dzień dzwoni, że wzmacniacz jest dobry i noc mu nie było. To co
śmierdziało? I tu usłyszałem co najmniej 20 minutowy wykład, którego nie
jestem w stanie powtórzyć.
A po naszemu co było? – Przebicie na cokole lampy.!
To chyba wynika z tego, że jak się „siedzi” w danej tematyce, to łatwiej
jest użyć jednego słowa, nieznanego szerszej publice, niż opisowego
odpowiednika. Jako programista, coś o tym również wiem. Za to w rozmowach z
ludźmi spoza branży robię ukłon w ich stronę i odpowiadając na pytania,
używam języka literackiego. Wypowiedzi są, co prawda, dłuższe – za to
zrozumiałe.
Co do teorii muzyki: dla osób nieobeznanych z tematem, problem mogą stanowić
już tak elementarne zwroty, jak pryma, czy tonika. Potem pojawia się problem,
jak liczyć, np. tercję: czy pierwszy dźwięk ma być liczony, czy
pominięty, itd., itp. Byłem przez dwa lata w ognisku muzycznym i pamiętam,
jak było ciężko, bo przez pierwsze tygodnie nie rozumiałem nic z tego, co
mówił prowadzący, dopóki nie objaśnił wypowiedzi. Czasem można by
przyjąć móją taktykę (patrz 1. akapit) i po prostu powiedzieć: pierwszy
dźwięk gamy, pierwszy akord gamy. Dobrze, Tubasie, że czujesz te problemy i
Twoje „wykłady” czyta się niemal ze zrozumieniem 🙂
Niestety, „fachowe słownictwo” jest nieuniknione, jeśli człowiek chce się
precyzyjnie i jednoznacznie wypowiedzieć o niektórych zjawiskach.
Wiadomo, zamiast tonika możnaby np powiedzieć „dźwięk podstawowy”. Ale
wtedy ktoś by pomyślał, że chodzi o A, bo taką ma na tunerze, drugi, że
E, bo od niego zaczyna strojenie instrumentu, a trzeci, że od dźwięku od
jakiego zaczyna się utwór. I z każdym nieprecyzyjnym określeniem można tak
błądzić. A budowanie na takich niekonkretnych pojęciach kolejnych („odlicz
tercje wielką od prymy” przełożone na „cztery progi od dźwięku
podstawowego” w 80% pewnie będzie połową drogi do zbudowania akordu
durowego, ale te 20% wynajdzie na nowo dubstep na gryfie bo się zamotają 😉
).
Dokładnie tej samej iluminacji doznałem kilka miesięcy temu ucząc się
walkingu 🙂
Zgadzam się, ale czasem, mówiąc do niedoświadczonego audytorium, można
rzucić okiem na twarze i, w przypadku wymalowanego na nich absolutnego braku
zrozumienia, opatrzyć „fachowy zwrot” krótkim opisem „dla laików”. Mam na
myśli, np. zamiast „odlicz tercję wielką do prymy”, powiedzieć „odlicz
tercję wielką od prymy, czyli skoro grasz w A, to odlicz cztery progi od
dźwięku A”. Jestem przekonany, że znakomita większość będzie potrafiła
odnaleźć w przyszłości analogię, jak będzie grać np. w E :). Te
pozostałe 20%, o których piszesz, nie będzie się długo interesowało
teorią i możemy się tym nie przejmować 🙂
Wiadomo, że tłumaczenie „na polski” jest wręcz wskazane. Jedynie wskazuje na
słuszność stosowania precyzyjnego słownictwa. A wyjaśnienie go w sposób
intuicyjny to już kunszt nauczyciela 🙂
Ktoś (bodajże Eistein)powiedział kiedyś:”Jeżeli nie umiesz czegoś
wytłumaczyć prosto znaczy, że tego nie rozumiesz”.
Pamiętam, jak mylący był symboliczny zapis funkcji harmonicznych stosowany w
harmonii, gdzie nie zapisuje się konkretnego akordu po jego nazwie
„obiektywnej”, używanej powszechnie w muzyce rozrywkowej oraz notacji
akordeonowej i mandolinowej, tylko wg funkcji, jaką pełni w konkretnej
tonacji.
I tak akord D, kiedy jest Dominantą triady
harmonicznej tonacji G-dur zapisywany jest w nauce harmonii
też D(7), ale ten sam akord D w tonacji
A-dur notowany jest jako S, ponieważ stanowi
Subdominantę tej tonacji…
No i oczywiście, w ślad za tym słysząc: „- Zagraj dominantę septymową”.
musimy zapytać: „- A jakiej tonacji?”, bo w każdej będzie to inny,
odpowiedni dla niej akord!
To o czym ja wspominam w swoich „ściągach” to jest bardzo powierzchownie
potraktowany, ale w zupełności wystarczający do naszych celów, zarys
poszczególnych zagadnień.
Tak naprawdę, w praktyce niczego więcej nie trzeba, aby świadomie z nich
korzystać…
Takie nazewnictwo broni się przynajmniej tym, że człowiek siedząc w tonacji
utworu w jednej chwili zna funkcję jaką dany akord może sprawować
(przedłużenie, budowa napięcia, rozwiązanie itd). Więc po mojemu „ma to
sens”.
Nielogicznością dla mnie jednak jest mnogość określeń/oznaczeń tego
samego. W samej ściądze Twojego autorstwa na temat akordów bywały po 4
różne nazwy tych samych (wcale nieszczególnie zawiłych) akordów, a sam w
dalszych poszukiwaniach rozpisek standardów jazzowych trafiałem na kolejne
wersje tego samego. Aż strach dostać coś takiego na żywo – człowiek może
umieć ograć każdą kombinacje interwałów, ale nie skojarzy, że ten
szlaczek to dur septymowy z kwintą zmniejszoną, i po ptokach, zostaje mu
pryma, której jest pewny 😀
Gorzej jak szlaczek oznacza, że w basie jest inny dźwięk niż podany… ;D
Praktycy grania z „prymek”, czyli nutowego zapisu melodii wiodącej(np.
wokalu)z nadpisanymi symbolami akordów, wiedzą że rozbudowany zapis przy
symbolu akordu stanowi bezcenną wskazówkę dla basisty, prowadząc go niemal
za rękę w tworzeniu a vista linii basowego akompaniamentu.
Pisałem już o tym podając konkretne przykłady, ale żeby
móc z tej „pomocy” skorzystać trzeba właśnie dokładnie wiedzieć co
oznaczają graficzne symbole, często wykorzystywane w celu uniknięcia
wpisywania kilku liter i cyferek obok prymy akordu.
Właśnie te wężyki lub kreski poziome (akord molowy), kółeczka
(trójdźwięk zmniejszony), kółeczka przekreślone (trójdźwięk
zmniejszony z septymą małą – inaczej akord molowy z septymą małą i
kwintą zmniejszoną… he…, he…, he…), trójkąciki (durowy z septymą
wielką lub po prostu durowy), plusiki (trójdźwięk zwiększony), itd. są
chlebem codziennym klezmera. I to zarówno chałturnika, jak i sidemana…!
Często jedyny „głos” jaki się dostaje na pół godziny przed koncertem, to
serwetka z knajpy z nabazgranymi w ten sposób wskazówkami, plus kilka
określeń typu: fast swing, tacet, stomp, repet, fade out, itp. i
przyjacielskie „orientuj się, neskim…”.
No, ale Panie i Panowie, Pismo mówi, że w trudzie i znoju będziemy zdobywać
nasz chleb codzienny… he…, he…, he…!
😀
EDIT:
„Zakwas” nie wyssał z palca swojego przykładu, bo nader często tak się
zdarza, a notowane jest to w ten sposób, że symbol akordu „łamie się” przez
nazwę dźwięku obowiązkowego do zagrania w basie, np. A7/G.
PS. Mocno to wszystko przypomina stosowany kilkaset lat temu zapis
akompaniamentu harmonicznego do głosu wiodącego w utworach organowych.
Nazywało to się „bas cyfrowany” i było lustrzanym odbiciem powyżej
opisanego systemu. Zapisywano w nutach głos basowy i w kluczowych momentach
opisywano nutę kilkoma cyferkami, wskazującymi jakiż to akord, lub jaka jego
forma powinna w tym miejscu się znaleźć. Wprawny organista a vista tworzył
z tego akompaniament i to często wielogłosowy…
To wszystko tyle słów i znaków a czy szlaczki nie sprowadzają nam tonacji
do innej i czy nie można jej na początku po ludzku nazwać zamiast zwracać
uwagę gdzie zapis robi nas w konia? Zamiast mówić „to jest to ale nie do
końca bo tu jest tak a tu jest tak” nie można powiedzieć „to jest to
drugie”? Albo nie przejmować się miejscem na kartce i zapisywać jak
człowiek wysokość dźwięku tam gdzie ten dźwięk rzeczywiście jest?
Teoria muzyki kolejny raz stawia nas przed czymś prostym przedstawionym w
sposób trudny.
Kiedyś w podstawówce kiedy znałem tylko do-re-mi a o synkopie wiedziałem z
piosenki o kostkach dinozaura wystarczyło, że pani pokazała dźwięk na
pięciolinii a resztę po policzeniu odstępów między kropkami mogłem
zaśpiewać choćby nie wiem jak kombinowała. I tak można z każdą melodią
bez krzyżyków i bemoli.