Moje boje z basem [2]

Opowiadam o moim drugim, niezwykłym spotkaniu z gitarą basową, które było pełne niespodzianek i wyzwań. Od improwizowanych ćwiczeń na akustycznej gitarze po nagrania w profesjonalnym studiu z zespołem.

mambabody2.
Na pierwsze spotkanie z basem czekałem 15 lat. Na kolejne – nieco dłużej. W
międzyczasie grałem cały czas na gitarze klasycznej lub akustycznej (były
to przeróżne , coraz to lepsze, instrumenty marki „DEFIL”)

Jednego Classic DEFILa mam do dziś. Katowany był przeokrutnie: jeździł po
wszystkich rajdach gdzie służył nie tylko jako gitara, ale i jako stolik do
brydża lub pod kufle z piwem, jako krzesełko turystyczne, a czasem nawet jako
broń obronna itp. Przeżył całą gamę pór roku i temperatur. Popełniłem
też na nim „morderstwo” zakładając struny metalowe (bo się nie topiły na
ogniskach). Na dodatek były to struny marki „Muza” (innych nie było).

Mimo tak niegodziwego traktowania – gitara gra i stroi nienajgorzej do dziś,
bez najmniejszej ingerencji lutnika. Z jednej z wypraw „na saksy” przywiozłem
sobie natomiast sprzęt do grania w domu i na koncertach – Hofnera HM 85. Ten
mimo, że „nieco droższy”, dużo młodszy i traktowany o niebo lepiej, już
drugi raz jest u rzemieślnika.

Co to za koncerty? Już na I roku studiów założyłem kapelę „unplugged”
(trzy klasyki i jeden akustyk plus wokale). Coś tam nawet studenckiego
powygrywaliśmy, i to nie raz. Po studiach jednak zaczęły się nam: rodziny,
praca, problemy. Graliśmy coraz rzadziej, aż w końcu „zeszliśmy ze
sceny”.

Po paru latach na spotkaniu przy piwie ktoś rzucił myśl, że warto by kilka
naszych kawałków ocalić od zapomnienia. Udało się załatwić dobre i
bardzo drogie studio profesjonalne (wówczas najlepsze w Polsce). Ale w
terminie strażackim (jedyny wolny termin był za niecały miesiąc, albo za…
cztery lata – takie tam było obłożenie). I tylko na dwa dni (bo na więcej
nas stać nie było).

Nasz leader stwierdził, że „trzeba iść z czasem, postępem i podpaskami
Always”, zatem w nagraniach wprowadzimy bas . Przyprowadził
też basistę, którego kwalifikacje do zespołu określił następująco:

1. to mój (tzn. szefa zespołu) bardzo dobry kolega, 2. świetny elektronik,
3. bardzo fajnie śpiewa, 4. ma bas, 5. czasem na nim gra., 6. nieraz mu to
wychodzi.

Waga oraz kolejność w/w argumentów okazała się jak najbardziej prawdziwa i
słuszna.

Nasz basista miał bas – ładne wiśniowe półpudło marki „Mamba DEFIL” o
akcji ok. 10 mm w okolicach 12 progu, a nad pikapami jeszcze wyżej. W związku
z tym firmowe przystawki trochę słabo łapały. Ale basista faktycznie –
znał się na elektronice i wbudował w gitarkę nowe, home-made, wielkie, ale
zbierające jak ta lala ceweczki oraz bardzo sprytny i wydajny przedwzmacniacz.
I jakoś to brzmiało. Mimo tego, że szarpało się prostowane druty
telegraficzne (dla niepoznaki sprzedawane pod marką „Muza” jako „struny
szlifowane do elektrycznej gitary basowej”)

Nasz basista rzeczywiście bardzo fajnie śpiewał – ale, jak większość
basistów – tylko wtedy gdy jednocześnie nie grał na basie. A nasz pan i
władca widział go wyjącego w kilku piosenkach. Gdyby nagrania trwały
tydzień – nie byłoby problemu z dograniem śladu. Ale, jak wspomniałem,
stać nas było tylko na dwa dni, a piosenek było 20 – więc wszystko szło
praktycznie live – z jednym prześpiewaniem przed nagraniem, coby szef studia,
który po raz pierwszy w życiu zetknął się z takim rodzajem muzyki, mógł
precyzyjnie dobrać parametry nagrania.

Po co ten przydługi wstęp? Nieuchronnie prowadzi bowiem do mojego
drugiego spotkania bliskiego stopnia z gitarą basówą. Po
długich targach ustaliliśmy bowiem, że basista „musi zaśpiewać” w jednej
piosence, więc ktoś go w niej na basie zastąpi. Ponieważ moja dawna „gra w
liceum w szkolnym zespole na gitarze basowej” nie była tajemnicą – wybór
był tylko jeden.

Powstał jednak problem. Basista twierdząc, że musi się szybko nauczyć
naszych piosenek powiedział, że gitarę do łapy dostanę dopiero na
prześpiewanie przed nagraniem. Taaa, nauczyć… Akurat do naszych kawałków
pochody były prymitywnie proste, bo bas grał rolę podrzędną. Zapewne nasz
nowy member nie chciał wypuścić swojej Basienki z rąk. Nie dziwię się –
gdybym był basistą nie pożyczyłbym swojego cuda komuś kogo poznałem przed
kilkoma dniami.

Nic to. Zacząłem ćwiczyć na zwykłej gitarze akustycznej, z której dla
wygody ściągnąłem struny E i H (zachowując rozstaw). Początkowo brzmiało
to jak „wczesny Dornowski” (czyli jedno szarpnięcie pustej struny basowej na
jeden takt piosenki). Potem już trochę lepiej. Dodatkowo ćwiczyłem
ułożenie palców lewej ręki na… tekturowym gryfie zrysowanym w skali 1:1
ze wspomnianej Mamby.

Prościej oczywiście byłoby kupić bas, ale:

– nie było czasu (bo trzeba było ćwiczyć, nie tylko ten bas, ale i gitarę
do pozostałych piosenek). Gdyby jednak był to:

– nie było kasy (oszczędności poszły na opłacenie studia). Gdyby nawet
była to:

– akurat nie dowieźli basów (do żadnego z trzech istniejących wtedy
socjalistycznych sklepów muzycznych w naszej wsi. Kapitalistycznych i
jenternetowych sklepów muzycznych naówczas jeszcze nie było). Gdyby zaś
dowieźli to:

– szansa na trafienie wśród nich na takiego co stroi i nie urywa palców
była mniejsza niż na trafienie szóstki w totka

Pierwszy dzień nagrań minął bez sensacji (przynajmniej dla mnie).

Idąc drugiego dnia do studia – myślałem zapewne o czekającym mnie spotkaniu
z basem. W pewnym momencie zagapiłem się dodatkowo na przechodzącą
śliczną dziewczynę, i zaraz zostałem za to pokarany. Potknąłem się o
wystającą po socjalistycznemu płytę chodnikową i straciłem równowagę.
Nie byłoby to nic groźnego, gdyby nie błyskawiczna decyzja: ratować
Hofnera. Był to zły pomysł. Instrumentowi wprawdzie nic się nie stało, ale
ja – chroniąc go przed zderzeniem z betonem – przywaliłem bokiem prawej łapy
w chodnik, przy okazji paskudnie podkręcając ją w przegubie. Na dodatek zaś
dobiła rękę spadająca na nią z góry gitara.

Ci, którzy mnie znają wiedzą, że jestem wyjątkowo odporny na ból. Tym
razem był on jednak nie do zniesienia. Rozum podpowiadał: „Na pogotowie, albo
chociaż do apteki”, serce zaś oponowało: „Nie ma czasu. Bo jakże to, tyle
pracy i nic z tego?”. Wiedziałem, że zespół poradziłby sobie beze mnie (no
może tylko z opłatą za studio nie całkiem), ale cholernie żal mi było
nagrania w profesjonalnym studio (taka okazja mogła się w życiu już nie
powtórzyć).

Nabyłem zatem w pobliskim kiosku tabletki „z krzyżykiem” (bo nic innego tam z
medykamentów nie było), zażyłem kilka i dowloklem się do studia.

(cionk dalshi morze nastompi – i to jush nie bendom pierdoły ale coś
bardziewiej meriturycznego)

Podziel się swoją opinią

7 komentarzy

  1. Co było dalej? 😀

    wciągające 😀

    ale jak to ktoś mówił- jeśli wciąż napotykasz przeszkody, zdobycie celu
    jest tym efektywniejsze i lepiej „smakuje” 😀

    jak w Twoim przypadku? 🙂

  2. Nie spodziewałam się ze tak wciągnie mnie czytanie czyjejś basowej
    historii…

    Jeszze, jeszcze! Cionk dajszy musi nastompić! 😀

Możliwość komentowania została wyłączona.